Beata Grudziecka
Siedemnastowiecznym malarzom fliz wystarczyła pergaminowa przeprócha i odrobina węgla drzewnego, by nanieść zarys grafiki na pokrytą szkliwem płytkę. Później, przy pomocy pędzelków, domalowywano pozostałe elementy rysunku – tło, cieniowania, laserunki. Do malowania wykorzystywano tlenek kobaltu, który na szkliwie zachowywał się trochę jak akwarela. Czy 300 lat później rzeczywiście było łatwiej? Okazuje się, że nie, a na pewno nie w przypadku flizowych paneli, które pod koniec XX wieku trafiły do wyjątkowych wnętrz za sprawą artystki ceramiczki z Sopotu.
Gdy w 2016 roku po raz pierwszy weszłam do spowitej mrokiem i pokrytej kurzem Piwnicy Rajców pod Dworem Artusa, dosłownie odebrało mi mowę. Przestrzenne sale pełne krzeseł wyglądały tak, jakby ktoś zostawił je tu na chwilę i zapomniał wrócić. Największe wrażenie zrobiły na mnie jednak ściany. W przeróżnych pomieszczeniach ułożono na nich ponad 2000 współczesnych fliz wzorowanych na holenderskich oryginałach, które znaleźć można do dziś w starych, żuławskich domach. Większość z nich to doskonale znane mi wzory – wiatraki, wiejskie pejzaże, pasterze, rybacy na łodziach – wkomponowane w drewniane ramy, co dodatkowo nadawało im dostojności. Największym zaskoczeniem był jednak panel wykonany z płytek układających się w przepiękny, biało-kobaltowy obraz. Płytki wyglądały na wykonane ręcznie, choć na pierwszy rzut oka widać było, że nie jest to zwykłe wszkliwne malowanie. Malatura była wielowarstwowa i wyczuwalna pod palcem, a jednocześnie niezwykle autentyczna przez idealnie powtarzające się na płytkach kontury i nieidealnie wykonane detale.
Cały artykuł dostępny w nr 4/2023 "Szkła i ceramiki". Zamów już teraz